Wywiad z Szymonem Fabisiakiem - absolwentem naszej szkoły
Kiedy zainteresowałeś się muzyką? Jak zaczęła się Twoja przygoda?
Zaczęło się od ojca. Kiedyś wróciłem ze szkoły, zobaczyłem jak sprzątał półki i wyjmował wszystkie płyty. Leżały na podłodze, a ja podchodziłem i brałem mówiąc: "Tato włącz mi to". Pokazał mi raz Black Sabbath i właśnie tam usłyszałem piosenkę "Iron Man". Bardzo mi się spodobała. Wtedy tata zniósł ze strychu jeden werbel, czyli podstawowy instrument z zestawu perkusyjnego. Do tego dostałem dwie pałki i sobie po prostu uderzałem. Później przeniosłem się na fotele, garnki. Wszyscy myśleli, że zostanę kiedyś perkusistą, a potem wyszło jakoś tak, że zapisali mnie do szkoły muzycznej, gdzie chodziłem 6 lat i tam grałem na skrzypcach. Było ciężko, ostatecznie to skończyło się na tym, że po tych 6 latach skrzypce poszły w kąt. Potem zostały sprzedane, bo coś usłyszałem i to wzbudziło we mnie nowe "życie" i musiałem chwycić gitarę zostawiając skrzypce. Teraz troszeczkę żałuję, bo gdy je sprzedawałem siostrze, wziąłem je do ręki i wszystkie te wspomnienia wróciły. No, ale wszystko zaczęło się właśnie od ojca, od muzyki, której słuchał i od zamiłowania do rockowego brzmienia.
Czy w przypadku gitary jesteś samoukiem?
Tak. Myślę, że to już około 4 lata. Chyba w 2012 roku po raz pierwszy chwyciłem gitarę.
Kto jest twoim idolem, wzorem do naśladowania w muzyce?
To się akurat zmieniało bardzo często, ale myślę, że ciągle takim wzorem jest John Lennon. To nie było tak, że chciałem być od razu dokładnie "jak ktoś". Zaczynało się tak, że tata pokazywał mi wykonawców, którzy mi się podobali. Słuchanie ich muzyki sprawiało mi przyjemność. Nie mam tak, że chciałbym grać jak ktoś. Chcę iść po prostu swoją ścieżką, żeby być jak najlepszym. Moja inspiracja to John Lennon, Bob Dylan, Neil Young, Led Zeppelin i tak już chyba zostanie.
Kiedy założyłeś swój zespół i jak to wyglądało?
To jest właśnie ciekawa historia, bo zawsze czekałem, aż poznam właściwe osoby. Takie u których usłyszę, że grają na moim poziomie i nie ma między nami większych różnic. Wtedy pomyślę, że coś z tego może wyjść. To dość długo się ciągnęło i wyszło tak, że w 2013 roku prowadziłem taką stronę na Facebooku, która udostępniała codziennie jakieś utwory. Napisał do mnie pewien chłopak, że mój fanpage lubi dużo wspólnych znajomych. To znaczy, że on musi mnie znać, muszę być z jego okolic, ale nie znamy się tak naprawdę. Okazało się, że on gra na basie. Spotkaliśmy się w rzeczywistości, poznałem innych jego kolegów i przyszedłem do nich na próbę. Mieli własny zespół - Prograf. Był tam perkusista Kacper, Mikołaj grał na basie, Mateusz śpiewał, a na klawiszach grał Szymon. Dołączyłem do tego zespołu, ale tak naprawdę na bardzo krótko, bo nie było tam miejsca dla kolejnego gitarzysty takiego jak ja. Niedługo potem zespół się rozpadł, by następnie zostać założony na nowo; stworzony z tych samych członków, lecz w mniejszym składzie, bo odszedł Mateusz. W listopadzie 2014 roku powstał zespół Carol Markovsky. Wskoczyłem tam na gitarę i wokal. Wtedy przestaliśmy grać covery i zajęliśmy się swoimi pomysłami. Od tamtego czasu powstało już chyba 15 naszych utworów. Planujemy w najbliższym czasie coś nagrać i wypuścić głębiej.
Czy planujesz wiązać swoją przyszłość z muzyką i tym zespołem?
Z tym zespołem myślę, że tak. Mam nadzieję, bo czuję, że już gramy długo; 3 lata może wydawać się niezbyt dużo, ale to jednak jest dużo. Myślę też, że to już są te osoby, z którymi chcę dalej to ciągnąć.
Kiedy urodził się w twojej głowie pomysł założenia zespołu i zaangażowania w muzykę?
Myślę, że to było w gimnazjum. Kiedy człowiek jest zasłuchany muzyką, non stop chwyta telefon, słuchawki i czegoś słucha myśląc: "Boże, też bym chciał tak grać i tyle jeździć po świecie". To wszystko się tak właśnie zaczyna.
Czy w zespole macie jakiś konkretny typ muzyki, którą gracie?
Niestety, każdy ma inny. Wszyscy słuchają czegoś innego, chociaż w gatunku się mieścimy. Mikołaj, basista, chce trochę nowoczesności i elektroniki, a ja jestem bardziej klasyczny - lata 70 i 80. Ja ciągle słyszę gitarę, niski bas, klawisze i wysoki wokal. Perkusista ma dużo swoich pomysłów, ale niczego nie narzuca, chociaż pewnie chętnie zrobiłby też coś swojego. Jest tak uzdolniony, że nie musi bez przerwy grać na perkusji. Jest też dobrym gitarzystą i wokalistą. W zespole jest różnie, ale staramy się wybrać ten jeden kierunek i wszystkie nasze pomysły złączyć w jeden. Jest ciekawie, jest dużo zgrzytów. Wiele razy było "Ja już nie jadę na próbę, nie chcę ich znać, nie chcę być w tym zespole", ale to chyba nasza dojrzałość, zarówno wiekowa jak i muzyczna, trzyma nas razem. Myślę, że też sukcesy wpływają na to, że chcemy grać dalej.
Dlaczego wziąłeś udział w konkursie Krzysztofa Klenczona i czy coś Cię do tego jakoś specjalnie zachęciło?
Tak, zachęcali mnie wszyscy tak naprawdę, od Pani Rutkowskiej po inne nauczycielki z tej szkoły i znajomych z klasy. Pewnego dnia siedziałem na lekcji angielskiego z moją koleżanką Wiktorią i ona pyta "Dlaczego nie zgłosiłeś się do tego konkursu Klenczona", a ja odpowiadam "No bo już chyba nie ma miejsc", a ona na to "Jak nie ma miejsc, dawaj telefon, włącz Internet, zobacz masz jeszcze dużo czasu". Dopiero wtedy pomyślałem, że to dobry pomysł. Wróciłem do domu, od razu nagrałem piosenki i wysłałem. A co do samego konkursu, to w ubiegłym roku podczas poprzedniej edycji, wybrałem się na rynek. Był tam duży telebim. Patrząc na niego pomyślałem, że gra tam mój korepetytor od matematyki. Zacząłem biec przez rynek, by spojrzeć na scenę. Okazało się jednak, że to nie on. Wydaje mi się, że gdybym nawet nie widział tego telebimu, to też bym tam poszedł, bo grali dobrą muzykę. Występował zespół Klenczon Projekt, który jest zespołem Tribute Band. Stara się on jak najlepiej odegrać wizualnie utwory Krzysztofa Klenczona. Mężczyzna, który wciela się w jego postać wygląda dokładnie jak on.
Czy uważasz, że w konkursie brały udział osoby równie dobre jak ty? Miałeś dużą konkurencję?
Tak, były zespoły, których się obawiałem i jeden solista, który zupełnie nie został doceniony. Nawet nie był w tej piątce najlepszych. Był to mężczyzna, który przygotował własną aranżację utworu Klenczona, która w ogóle nie brzmiała jak ten utwór. Wymyślił do niego swoją muzykę. Ja na ich miejscu bym to docenił, ponieważ wszyscy zaczynali od piosenki "10 w skali Beauforta". Właśnie dlatego cały czas się zastanawiam, dlaczego ten artysta nie został doceniony. Było wiele grup, które chyba utwory Klenczona grają na co dzień. Zawsze to zespoły były typowane jako najlepsze, ale w tym roku było inaczej, bo wygrał solista. Był także zespół Drop, który ma coś związanego z Pułtuskiem, przynajmniej tak mi się wydaje. Złapałem z nimi dobry kontakt i czułem taką rywalizację pomiędzy mną a nimi, co prowadziło do sztucznej relacji pomiędzy nami. Wyglądało to tak, że niby jest wszystko w porządku, ale była też myśl, że jednak nie powinniśmy się razem trzymać. Jednak właśnie z tym zespołem spotkałem się na imprezie "Made in Pułtusk", gdzie grałem z zespołem Carol Markovsky. Całe to ciśnienie po Festiwalu Krzysztofa Klenczona z nas zeszło i niczego sobie nie zazdrościmy, oni wygrali swoje, a ja swoje. Nikt nie ma do nikogo pretensji.
Czy przed konkursem interesowałeś się osobą Klenczona?
Zdecydowanie tak, bo gdybym się nim nie interesował w ogóle, to chyba nie wziąłbym w tym udziału. Miałem do niego pewien sentyment, po tym jak oglądałem zeszłoroczny przebieg konkursu. To właśnie tam już sobie pomyślałem, że może spróbuje swoich sił w kolejnej edycji. Czułem, że będzie to dla mnie ważne. Patrzyłem w niebo i czułem, że Klenczon jest teraz w niebie, gdzieś nad Pułtuskiem i patrzy na to co się dzieje. Myślałem sobie wtedy, że on musi docenić to, że nie robię tego dla nagród, tylko dla tej legendy, którą stworzył Krzysztof Klenczon.
Czy zwycięstwo w tym konkursie miało dla Ciebie jakieś specjalne znaczenie, wpłynęło na twój rozwój?
Dokładnie tak, ponieważ na tym festiwalu złapałem dużo ciekawych kontaktów. Wpłynęło to na mnie również w sposób duchowy, gdyż zapragnąłem wciągnąć się bardziej w życiorys Klenczona i właśnie dlatego, któregoś dnia w wakacje, wybrałem się do Szczytna. Właśnie tam Krzysztof Klenczon przeniósł się, po przeprowadzce z Pułtuska, ponieważ jego tata dostał nową posadę. To właśnie Szczytno słynie z tego, że jest to miasto lidera zespołu Czerwonych Gitar i Trzech Koron. Tam właśnie Krzysztof Klenczon spoczywa z matką. Dlatego też wybrałem się na cmentarz, zapaliłem znicz i pomodliłem się. Dzięki temu również zwiedziłem to miasto. Byłem nad jeziorem, gdzie Klenczon stawiał pierwsze kroki na żaglach. Jest tam również klub żeglarski nawiązujący do osoby Klenczona, ponieważ uwielbiał on Mazury i żeglarstwo.
Czy miałeś kiedykolwiek tremę przed występem?
Na pewno miałem tremę przed moim pierwszym występem w szkole. Było to jakoś w grudniu, w pierwszej klasie, na konkursie recytatorskim. Miałem wtedy zagrać "Lokomotywę" do własnej muzyki. Wtedy też poznałem Emila (aka Bambo), który grał na harmonijce.
Nie graliście przypadkiem "Lokomotywy" również przed zakończeniem III klasy?
Tak, dokładnie. Chciałem wtedy zaznaczyć, że tym utworem zaczęliśmy i tym samym zakończymy.
Za pierwszym razem bardzo się stresowałem, bo była to w końcu nowa szkoła, nowe środowisko. Ważne było pokazać się jak najlepiej i chyba mi się to udało. Były brawa, więc chyba im się podobało.
Miałem też stres przy innych występach. W przypadku Klenczona denerwowałem się bardziej po, niż przed. Myślałem, że to była totalna klapa, pustka; że nie było jakiejś głębi i przesłania w moim wykonaniu. Bałem się zejść ze sceny i chociaż podnieść głowę, by spojrzeć, czy ci ludzie jeszcze w ogóle tutaj siedzą. Grając utwór myślałem "Boże, jeszcze druga zwrotka. To powinno już się skończyć, nikt tego nie chce słuchać".
Wydaje mi się, że najbardziej paraliżujący strach miałem przed występem w "Must be the music". To był dopiero precasting i o tym nigdy się nie wspomina, bo zostaliśmy wtedy zdyskwalifikowani. To zdecydowanie robi swoje. Ten strach kiedy myślisz o przejściu dalej i telewizji.
Mógłbyś powiedzieć nam coś więcej o precastingu do "Must be the music"?
Wybraliśmy się zespołem jako, wtedy jeszcze, nieletnie osoby. Nie posiadaliśmy zgód od rodziców, co zostało zauważone dopiero po naszym występie. Mieliśmy już zdjęcie na banerze z numerem uczestników, gdy dowiedzieliśmy się, że jednak zostajemy zdyskwalifikowani. Byliśmy gapami i nie doczytaliśmy, że coś takiego jest potrzebne (śmiech). Ale nie wspominamy tego źle. To był dobry dzień, ale niestety, tak wyszło. Potem już nie próbowaliśmy.
Zagraliśmy wtedy jeden utwór- "Kartonowa głowa". Na widowni siedziały 3 osoby; to jeszcze nie ten etap z Korą, Sztabą itd. Oceniali nas producenci tego programu. Wydawało nam się, że wszystko pójdzie dobrze.
Jesteśmy teraz świeżo po nagraniu sesji w Warszawie. W kwietniu braliśmy udział w festiwalu, który nazywa się SOFA. Zajęliśmy wtedy II miejsce. Nagrodą była wideosesja. Tak nagraliśmy trzy utwory. Robiliśmy to w bardzo ciekawym miejscu, w sklepie z antykami. Bardzo mi się to podobało, ponieważ dobry klimat zrobiły stare, czarno-białe telewizory, z których puszczono zaśnieżone nagranie. Na całość czekamy już drugi miesiąc, ale jesteśmy cierpliwi. Dostaliśmy na razie samo audio. Uważam, że brzmi... wystarczająco. Trochę "garażowo", bo to w końcu nie studio a sesja na żywo. Dostaliśmy kilka wersji. Po przesłuchaniu pierwszej coś nam nie pasowało. Mieliśmy wrażenie, że to nie my gramy, nie my tam stoimy, nie ja to śpiewam. Czuliśmy, że to nie jest ten dźwięk. Teraz dostaliśmy już trzecie nagranie i wydaje nam się, że jest w końcu dobrze. Mamy nadzieje, że ukaże się to na jakimś serwisie, np. na youtubie.
Czy szkoła wspierała Cię w jakiś sposób w tym co robisz? Często występowałeś w różnych przedstawieniach, na przykład na koniec roku szkolnego.
Szkoła raczej tylko mnie mobilizowała. Oczywiście, chciałem wtedy pokazać się z jak najlepszej strony, żeby zostać zapamiętanym.
Co najlepiej wspominasz w naszej szkole? Czy zżyłeś się ze swoją klasą?
Oczywiście. Już mi ich brakuje. Przychodzę dzisiaj do szkoły i się zastanawiam gdzie oni są. Przecież już jest 8 września, a oni sobie jeszcze nie przypomnieli? Powinni już tutaj być. Chyba jeszcze wakacjują (śmiech).
Wiecie, dopiero teraz, tak naprawdę, uświadomiłem sobie, że nie chodzę do szkoły. Kiedy dostawałem świadectwo, nie czułem żadnej różnicy. Gdy zobaczyłem nowe roczniki i pierwszaki, które teraz są w drugiej klasie, zdałem sobie z tego sprawę. Przyjechałem na rozpoczęcie roku, a Pani Rutkowska powiedziała do mnie: "Możesz już teraz siadać tutaj. Tutaj z nauczycielami". A ja chciałem zwyczajnie stać przy ścianie z innymi uczniami.
Moja klasa była świetna i będę za nią bardzo tęsknić. Szczególnie za Markiem Karasiewiczem i Mateuszem Dworeckim. To właśnie z nimi, jako pierwszymi, zgrałem się w pierwszej klasie, a potem wyszło, że klasę też mamy super.
Będzie mi też brakować zapiekanek od Pani Krysi. Okropne jest to, że pewnego razu zabrakło w sklepiku maczug. Nie miałem co jeść na historii z Panią Krawczyńską. Pani miała ogromną cierpliwość, nawet gdy z Markiem przychodziliśmy na lekcję z zupką serową. Śmierdziało w całej klasie. Wszyscy narzekali, że znowu to przynieśliśmy, a Krawczyńska jedynie żartowała, że może nam ugotować rosół na następny dzień (śmiech). Widać było, że jej to przeszkadza, ale zawsze potrafiła utrzymać fason.
Mam nadzieję, że zagoszczę jeszcze tutaj. Na Spotkaniu ze sztuką, albo Odrobinie łagodności. To jest już po prostu rytuał z niepowtarzalnym klimatem. Wszyscy siedzą, jedzą ciastka i piją herbatę. Z roku na rok przychodzi na nie coraz więcej osób.
Muszę przyznać, że j. polski był jednym z moich ulubionych przedmiotów. Mimo że był straszny. Zawsze wszyscy baliśmy się; "Boże, nie mam zadania. Proszę, niech ktoś się zgłosi."- a tu nikt nie ma pracy domowej. Na każdej lekcji ktoś dostawał jedynkę, na każdej.
Komentarze
Prześlij komentarz
Komentarze dodawane są z pewnym opóźnieniem
- po akceptacji przez moderatora.